Plac Defilad w Warszawie - uniwersum busów, bud i kupców wszelkiej maści. Teraz ich miejsce zajął MSN
Share
Prawdopodobnie każda osoba dojeżdżająca na studia do Warszawy, Krakowa czy innej polskiej metropolii z małego miasta na początku lat 2000 musiała dobrze poznać fenomen prywatnych busików jako ostoii komunikacji zbiorowej.
Czasy transformacji wyjątkowo szorstko obeszły się z państwową koleją i PKS-ami, gdzie głównie cięto kursy i nie było pieniędzy na nowoczesny tabor. Tę niszę błyskawicznie opanowały prywatne, małe busiki, które w przystępnej cenie i szybciej niż państwowe molochy dowoziły ludzi na popularnych kierunkach. Na mojej trasie Zamość - Warszawa była to przykładowo firma Big Bus.
Pierwszym aktem podróży była rezerwacja miejsca, tylko telefoniczne zasadniczo, gdzie na infolinii dyspozytor z wyraźną pretensją w głosie odbierał prośbę. Niejednokrotnie zdarzało się zresztą, że rezerwacja później w dziwnych okolicznościach znikała, gdyż była tylko "na gębę" powodując rozliczne inby przy "załadunku" pasażerów. Najgorsze były okolice świąt, gdy często po prostu nie dało się dodzwonić, a burdel z rezerwacjami był dwa razy gorszy niż zwykle.
A propos załadunku - jeszcze dziś czasem się dziwię jakim cudem nie zginąłem w wypadku. Kierowcy busików byli niemal bez wyjątku przedstawicielami patologicznej szkoły "jeżdżę szybko, ale bezpiecznie" i użytkownikami CB radia do informowania się o "suszareczkach" na trasie. Dodajmy do tego notoryczne branie dodatkowych pasażerów na gapę. Wiele razy całą drogę przesiedziałem lub nawet przestalem w przejściu, w którym często były walizki i torby, nie mieszczące się w bagażniku.
Zjawisko dojeżdżania busem do Warszawy zaczęto w pewnym momencie łączyć ze "słoikami", jak nieco pogardliwie nazywano przyjezdnch z mniejszych miast od jedzenia zwożonego na koniec weekendów. Pamiętam wielką inbę gdy w głosowaniu internetowym neon "Słoiki" najpierw zwyciężył w konkursie na ozdobienie mostu Gdańskiego, a potem został zdyskwalifikowany przez machloje przy zliczaniu głosów. Wielu prawdziwych warszawiaków było jednak zniesmaczonych nawet samą propozycją.
Fenomen busików chyba w sporej części wygasł, bo prawie każdy ma już własne auto. Ja oprócz tych negatywnych doświadczeń zapamiętam też te milsze strony. Konstatacja na koniec była jednoznaczna - chłopaki w życiu by nie chcieli mieszkać w Warszawie, bo "takich imprez jak u nas to nie ma".